Smolarek, Iza

Wiersze

emigracja

siedzę na brzegu żwir chrzęści w palcach

 krzyk łyski rozpruwa trawy
rzucam przeszłość w wodę
perkozy nurkują zdziwione ty też
powtarzasz – uciekam – więc nie rozumiesz
głodu jak wicher suchego i że można nie ulec
innym pokusom oprócz kawałka drogi

jak duch powracam do ceglanych domów
choć ludzie są inni skóry mają kolorowe
barwione uśmiechy śledzia trzymają za ogon
połykając po dawnemu z cebulą przy płotach
jak drzewa z bajek o cierpkim smaku rosną
mężczyźni i ja

w przeznaczeniu jak garść korali
na zielonej nitce – piję jenewer z wyrokiem
mam nieuleczalną pamięć
każdego ranka głaszczę koty
(na cztery łapy spada tęsknota)
kłaczki chmur na wschód fruną 
siedzę na brzegu żwir chrzęści w palcach

 

wieczór autorski

gasząc wrodzoną nieśmiałość w ciepłym alcie
w chrzęszczącej ciszą sali pragnę zaproponować państwu
kolejną porcję swoich ud w lingwistycznym sosie
przygotowany przeze mnie plan
zakłada spójny i logiczny ciąg działań
którym poddadzą się państwo nieświadomie
wodzeni na niezrozumienie przychylną recenzją wierszy
wydaną przez starego głuchego literata
(pisała o nim wczorajsza gazeta)
państwo posłuchają brzuchem później jakoś zjedzą
(na duchowości nie zyskując ani ani)
wezmą płaszcze z szatni brzęcząc złotówką

w przypadku jakichkolwiek pytań lub wątpliwości
na lewo jest bar ja stawiam 

 

popołudnie

(morze zdziwione otwiera usta mewy plotkują
jak w kalejdoskopie stromy brzeg zmienia
kolory i ludzi jak pastele)

wnoszę siebie do nieba zero trzydzieści
trzy mililitra i pomarańczowe łapy
słońca na kuflu z fikuśnym przesłaniem

to pierwsze lato jakie miewam tej wiosny i już
mogę niektórym zdejmować spódnice
chętnym nic nie zdejmować albo prawie wcale
między palcami w plisowany sposób postrzegać staniki
w mniej konkretnym układzie/wtedy gdy wieje
falują szorty średniówki stringi za nimi dzieci

które oddały duszę za kawałek morza. ja też/niczego
więcej nie robię siedzę na brzegu wyżuwam gumę
kończę piwo kupuję następne faceci jak słowa na fali

puszczają mi się z cichym pssssss 

 

Stany zmysłowe

wystarczy zwrot nagłe pęknięcie a już można rozszczepiać i
mnożyć
rozwody jak gatunki z winnym orzeczeniem wiecznie
głodnych roślin
jasna patologia
jak przypadkowy jezusek albo matka boska z rozdziawioną buzią
na wszelki wypadek niezły talizman zwłaszcza w podróży

niewiele się z tego ma nawet antykwariusz kręci głową
wiersze z przetrąconym karkiem jakby się usnęło pomimo że nie śpi
z kimkolwiek
albo prawie wcale z każdej strony myśl uporczywie wraca
do drżących instalacji męskoosobowych. Jak przez witraż rutynowej

kontroli co w ciele działa a już pase. Uprawiam natężoną zmysłowość
w mętnych opatrunkach piwa ze świeżych słów chociaż raczej
odpuść sobie mała
wszelkie zawiłości i jak mówią spoko luz przynajmniej póki zwinne ple ple
nie wnikną w wilgotną tkankę przypływów powiedzmy energii
zakreśliłam normę. teraz jestem zdziwiona
że wszystko do niej wraca nad wyraz cierpliwie

 

Hda: 120064896 sectors (61473 MB) w/204KiB Cache

<my binarni ściśle wykreowani
barwną obwódką w papierowych torbach
z markowym nadrukiem
stawiamy kroki między inwestycją dewiacją
psychoanalitykiem wierszem nieuchronną burzą
budujemy kościoły które odwiedza czasem pająk

w jesiennej promocji nazbyt romantyzm otula nam uda
pozwala na intercyzę związek partnerski dwojakość marzeń
zależność inflacji i pustej lodówki

nim się zakochamy wysyłamy headhuntera
(czytamy poradniki, które rozpacz po cichu owija bluszczem)
nie jesteśmy nijacy nasze mieszkania
mają aneksy kuchenne w łazienkach pomrukują boshe
nocami nie zasłaniamy żaluzji
w drodze do garderoby przegryzając fast love
(nie dla nas liczby stałe, logarytmiczne układy)
depczemy strach zakorzeniony między panelami
przykryta szwedzką wykładziną I to już wszystko
i z bliska

i z oddali/>

 

nie’dojrzałość

jesień nam się kurczy. z południa na północ
bliżej niż zwykle. na fiołkowej żołędzie
trzeszczą pod kołami ołowianych myśli
kłęby butwiejących wrażeń i czubki drzew
sterczą ponad wodą. w górę asfaltówka
i czaple grubsze niż w zeszłym kwartale.
za nimi most wiedzie nas znów za śliski
kompromis. niewiele to daje. bezładny
pęd starań tapla się w słowach. w depresji
zmysły i stała wilgotność. miedziane
powietrze trwa pod powiekami ogrodów
jakby liście nie umarły jeszcze. wewnątrz ciebie
przestrzennie i sucho chodź kusisz do mnie od tej szarugi

a jeśli nie pójdę to co

 

dosłownie

huśtam się na krawędzi piramidy
granice mojej skóry nie trzymają się rozsądku
ani trochę bardziej niż chude trawy wyobraźni
wymyśliłam ciebie i teraz mam codziennie

rzeczy nabierają pewnych kształtów
wtedy staje się jasne że lepiej
je widać jeśli kłamię
a kłamię całkiem serio Za karę

nadziewam gardło na suchy badyl
poruszam w ustach palcami
bo okno jest w połowie otwarte
a nie jest
i kiedy nie pomaga ani to

ani sio słyszę mądrą przypowieść
- już dwie o własnych siłach
oswobodziły się z ciebie i poszły prosto

w szkodę Mnie też przejęzyczysz

 

do odwałania

miasto głuche wirując powoli
pewnie nastaje wieczór co ledwo zauważam
asekurowana ciemną linią kawy
stawiam kroki na śliskiej jak gzyms aluzji
piszę wiersz z zadyszką

mgr zakrzewski ten mruk od nubiry
myje właśnie samochód
co widać  od frontu a słychać nawet od podwórza
to rozbija mi frazy i przekłamuje rytm
drę retoryczne koty na figury i wiem –
tworzenie może wychodzić niezgorzej
choć bywa że bokiem

nie dając z emfazą rady klnę i usycham
wtedy dosławisz mi łaskawie 

przymykam co za to palec za nim giną wersy
daję grzane piwo z pytajnikiem goździków i pianką
znowu zostajemy parą twórców do odwołania

 

pytanie  

tyle czasu spędziłam na wertowaniu starych ksiąg
i młodych pędów buczyny
z głową na podpórce dłoni śledziłam
zapach dzikiego kopru bose dziecinne stopy
zaplątane w piasek mruczenie kota
i gołębie które jak ludzie starały się
być najmądrzejsze w stadzie

uwiodła mnie metafizyka pokrzywy
tulącej się do agrestów i malin
smutny uśmiech nieznanego człowieka
który stał długo nad wodą
i kieszonkowe pytania ułożone w plecaku
obok termosu z herbatą

przekonywałam się że wiem wszystko
jak się pływa skacze ze spadochronem
otwiera i zamyka konta w banku
traciłam czas na gonienie własnych śladów
wietrzenie podstępu w wyciągniętej dłoni
i wywody że wieczność jest nudna
jak niedzielne kazanie

teraz zbliża się do skrzypiącej furtki
a w głowie mam tylko rosnącą niepewność
do czego służy niebo?  

 

się lenienie

w muchopodobnym lepkim tangu słodkich strużek
przepuszczam przez skos setek oczu chitynowe światło
lekko leciutko minie bierze uporczywe brzęczenie
czy aby tylko ze mną przecież ach co tam przyniosę ci śniadanko
(nie żebym zaraz szła jak w dym. a skądże. ale jego
stosunek mięśni do włosów całkiem jest ten teges) myślę

jeszcze chwilę później oddalam także myślenie
cynamonowe wieże kuszą libido śmietana bije
rekorder ajkiu unicestwiam unisekszam nie ma
[ojcze nasz który też jesteś facetem i nosisz czasami
obcisłe dżinsy który masz potargane włosy
wynurzając się nad ranem z wieczystej pościeli
który stajesz czasem przed lustrem napinając pośladki]

trzeba zamówić pizzę ja zwariowałam kochanie podasz telefon?